Sielanka z biedronkami w tle
Dawno, dawno temu… no, może nie całkiem dawno - no dobra, tak naprawdę to całkiem świeża sprawa. Za siedmioma górami, lasami, rzekami, wąwozami… nie, to chyba też tak nie do końca. W każdym razie na jakimś terenie, gdzie jeżdżą samochody i zdarza im się potrącać głównych bohaterów gier przygodowych, stała sobie fabryka podzielona na sektory, wśród których był sektor OMEGA. Zakład nie różnił się właściwie od innych zakładów. Stał na dosyć dużej przestrzeni, miał dwie olbrzymie hale produkcyjne, do których dojeżdżało się górską kolejką. W fabryce urzędowali rzetelni pracownicy – wszyscy byli zadowoleni z zarobków i warunków proponowanych im przez firmę, dlatego pracowali z oddaniem, do tego do dyspozycji mieli najnowsze cuda techniki, a praca sprawiała im przyjemność. Jak to zwykle bywa, zatrudniano tam różnych ludzi, jednych można lubić, innych tylko tolerować, a znajdą się i tacy, których wręcz nie da się lubić – oczywiście wszyscy są potrzebni: zarówno opowiadający ciekawe historie przy aromatycznej fajce strażak; kadrowy - wredny służbista, którego tylko przysłowiowymi „bakteriami w lodach” można potraktować :), piękna łamaczka serc, przystojny młodzik i jego mentor – bardzo podejrzliwy staruszek, a nad wszystkim stoi wielki szef. Dobrze płatna praca, ciekawi współpracownicy i wszystko byłoby dobrze, gdyby ludziom powiedziano, nad czym właściwie pracują. Dochodzi w końcu do sytuacji, w której jeden z pracowników łamie punkt umowy o pracę, w którym wyraźnie zaznaczono, by nie zadawać żadnych niepotrzebnych pytań. Interesuje się tym także kolejny pracownik, na ścianie pojawiają się napisy dotyczące krucjaty przeciw… biedronkom, a w końcu wybucha pożar...
Ubierz gościa w prześcieradło, będzie się bał
Naszego głównego bohatera poznajemy zaraz po… śmierci. Zostaje potrącony przez samochód i wszystko, co się od tej pory stanie, jest dla niego całkiem nowym doświadczeniem (nie inaczej dla gracza). Staje przed niezbyt miłym, a już wcale wyrozumiałym szefem, który wykorzystuje takich żółtodziobów jak nasz główny bohater, do łatwych prac. No cóż, całkiem zagubiony człowiek… ekhem, przepraszam, duch, znalazłszy się w takiej sytuacji nie ma innej możliwości, jak podążać za informacją, jaką podrzuca ktoś inny, bo właściwie gdzie indziej można podziać się w takim stanie, a i nuż (widelec) zdarzy się coś ciekawego. To całkiem interesujący pomysł, żeby w zwykłej i całkowicie point’n’clickowej grze poruszyć temat życia po śmierci, wyobrażanego (jak widać tylko stereotypowo:]) w literaturze, książce przemyśle gier jako piekło/niebo/wielka pustka etc. W Ghost in the Sheet całkowicie pominięto tę konwencję. Śmierć jest tutaj przejściem z jednej pracy – działania na ziemi, do drugiej pracy – zaskakująco… również działania na ziemi, tylko że w zupełnie innej postaci i mając na sobie o wiele większą odpowiedzialność, a nie drinki, plaża, słoneczko i balanga – i gdzie tu sprawiedliwość?
Horror, dreszczowiec czy czarna komedia?
Lokacje – właściwie jest ich tylko kilka, bo wszystko dzieje się na terenie jednej fabryki, a nawet w jednym sektorze – zrobione są całkiem porządnie w dobrze znanym np. z gry Art of Murder silniku Wintermute Engine. Właściwie nic – oprócz pojedynczych animacji przedmiotów - się nie rusza, a wszystko widzimy z perspektywy pierwszej osoby. Tak naprawdę więc, przez cały czas nie wiemy, jak prezentuje się w tym prześcieradle bohater, ale oczywiście można spróbować na sobie jeżeli takie fantazje ktoś ma :) Nie mogłam też nie wspomnieć o mdłych kolorach, które osobiście uwielbiam i które tu nawet bardzo pasują. Czy czarna komedia, hm? Po przejściu dema oraz zapowiedzi autorów miałam nadzieję na dużo dawkę mrocznego, czasem naprawdę krwistego humoru oraz niewybrednych kawałków, przy czym bohater nie okazuje się ani odrobinę cyniczny, wydaje się ciągle mało pewnym siebie chłopczykiem, jedynie teksty na tablicach ogłoszeń były nawet całkiem, całkiem śmieszne. Horror? Raczej nie ma bardzo przerażających czy obrzydliwych momentów; za to jest naprawdę dobrze stworzony klimat grozy. Ciągle czujemy niepewność, co będzie dalej, kogo jeszcze poznamy, co się kryje w piwnicy tak bardzo strzeżonej przez tych pracowników, którzy zaczęli się interesować pomieszczeniem. A to wszystko podkreśla całkiem dobre udźwiękowienie. Kiedy po raz pierwszy odpaliłam demo i usłyszałam tę pierwszą muzyczkę, wiedziałam, że twórcy muzyki niejednym mnie jeszcze zaskoczą – i się nie pomyliłam. Przez cały czas towarzyszą nam jakieś odległe pojękiwania i pogłosy, a w momentach przełomowych pojawia się coś dodatkowego – naprawdę dobre! Cieszę się też, że wybrano spolszczenie kinowe – na ogół i tak nie czytam napisów, a usłyszenie w oryginale dobrego dubbingu z lekkim tuningiem (np. dodano pogłos, lekkie echo itp.) to sama przyjemność. Przychylam się więc w końcu do połączenia horroru i thrillera.
Czy warto było przerywać?
Jak wiadomo, żadna dobra przygodówka nie może obejść się bez przerywników filmowych. Czy jest ich mniej, czy więcej, to właściwie one przekazują najważniejsze treści, sygnalizują zwroty w akcji, nie mówiąc już o najważniejszym – końcowym filmiku. I tu niestety jestem na nie. Kiedy zobaczyłam początek dema, stwierdziłam, że to dobry pomysł – czarno-białe nakładające się na siebie obrazki, wykonane za pomocą prostych pociągnięć pędzla, dawały całkiem niezły efekt. Dawały, ale tylko raz - tymczasem okazuje się, że wszystkie przerywniki, nie wyłączając finalnego, wykonane są w tej technice. Gdyby była to gra o bardzo niskim budżecie, wydana jako freeware, to nie miałabym nic przeciwko. Ale Ghost In the Sheet” nie jest grą wykonaną za pomocą prostych programów, w której liczy się przede wszystkim treść; ta gra ma mieć też formę, a tu brutalnie czegoś brakuje.
Łapek brak i jak tu chwytać?
Kolejna ciekawa rzecz – jako duch bohater nie posiada materialnego ciała. Ciekawa byłam zatem, jak sobie twórcy poradzą z rozwiązaniem problemu trzymania, popychania, układania rzeczy. Okazuje się, że całkiem ciekawie – w czasie gry zyskujemy takie umiejętności, jak: popychanie, przesuwanie. Ale nie tylko! W końcu zyskamy też inne paranormalne zdolności: zapalenie światła, jęczenie czy pieszczenie prądem – kto by tak nie chciał umieć :) Umiejętności tych (oprócz podsłuchiwania) można używać jednak tylko na terenie jednej lokacji, dlatego gra wymaga też pewnej zmiany myślenia - nie wszystko można podnieść, trzeba też czasem znaleźć inną możliwość np. przesunięcie/przerzucenie/przesłanie przedmiotu. Zmiana polega też na tym, że np. nie musimy bać się odsłoniętej skrzynki z elektryką, ba! nawet jest to niezbędnie koniecznie potrzebne. Bardzo ładnie stwierdziła autorka recenzji na portalu Just Adventure – “The good news is that (...)you can't die -- you're already dead. Heh. Life (or in this case, death) is good.” Spotykamy się właściwie tylko z dwoma zręcznościówkami, a są one na takim poziomie, że każdy sobie spokojnie poradzi. Zagadki opierają się jednak przede wszystkim na ustawianiu całkiem dziwnych maszyn za pomocą podanych nam przez różne postacie, bądź zapisanych gdzieś wskazówek, co przypomina trochę grę Keepsake. Zagadek tego typu jest dość dużo, na ich brak nie ma co narzekać, szkoda tylko że gra w sumie jest bardzo krótka!
Czy warto zatem na chwilę „umrzeć”?
Sądzę, że warto. Gra ma w sobie taki ładunek absurdalnych sytuacji i ciekawych rozwiązań, do tego jest w pewnym sensie jakąś odmianą tematyczną od wszechobecnych templariuszy, wysp, jaskiń, świątyń. Nawet jeżeli jest krótka, to i tak wydatek w granicach 10-20 zł nie jest wielki, a klimacik gra ma.
6,5 | PLUSY: dźwięki + ciekawa fabuła + interesujące zdolności + rozwiązania związane z "duchowością" bohatera |
MINUSY: bardzo krótka - ubogie filmiki - mała liczba lokacji |
Oceny cząstkowe: Grywalność - 7, Grafika - 6.5, Dźwięk - 8
autorka: Madzius888