W ciągu paru ostatnich miesięcy ukazało się na świecie kilka bardzo udanych przygodówek, które wywołały niemałe poruszenie wśród miłośników gatunku. Można wymienić chociażby Testament Sherlocka Holmesa, Primordię czy The Critter Chronicles. W natłoku informacji oraz ochów i achów łatwo było przeoczyć mniej wyeksponowane, skromniejsze tytuły. Jednym z nich jest Louisiana Adventure studia SilverPlay Entertainment. Czy produkcja ta zasługuje na więcej uwagi, niż zostało jej poświęcone? Cóż, jakby to delikatnie ująć... niekoniecznie.
Od samego początku Louisiana Adventure nie robi zbyt wiele, by gracz wczuł się w sytuację. Bez żadnego intra zostajemy po prostu wrzuceni do gry, gdzie sterujemy jakąś bliżej niesprecyzowaną blondyną. Dopiero po zaglądnięciu do dziennika dowiadujemy się, że mamy rok 1902, a Katie, nasza bohaterka, jest agentką specjalną. Dalszych informacji dostarcza rozmowa z szefem. W Nowym Orleanie popełniono niedawno trzy wyjątkowo dziwne morderstwa, w które najprawdopodobniej są zamieszane jakieś nadnaturalne siły. Katie ma za zadanie wywiedzieć się, co i jak, po czym zaaresztować sprawcę, choćby to był sam Lucyfer. Kobieta w końcu zjawia się na miejscu i od razu dochodzą ją słuchy o kolejnym zabójstwie, tym razem w hotelu na przedmieściach miasta. Katie postanawia udać niczego nieświadomą turystkę i wybadać sytuację. Swoją drogą, młoda kobieta w portkach, podróżująca samotnie to chyba nie najlepsza metoda, by wtopić się w tłum w roku pańskim 1902. No cóż, w każdym razie taki jest początek śledztwa...
Adventure? Ha!
...które ze śledztwem ma w sumie niewiele wspólnego. Ciągle miałam wrażenie, że zamiast zająć się sprawą morderstw na poważnie – dociekać, badać, zbierać poszlaki – wciąż musiałam zajmować się jakimiś pierdołami w rodzaju majsterkowania, przynoszenia ludziom różnego śmiecia czy też zagadkami wrzuconymi na siłę do rozgrywki. Tak, mam świadomość, że to przygodówka i tego typu gry zwykle w ten sposób działają, lecz bodaj jeszcze nigdy aż tak mi to nie przeszkadzało, jak tutaj. Może działo się tak dlatego, że fabuła jest strasznie chaotyczna, a główny wątek rozmyty. Akcja wije się w dziwnych splotach, ciągle dochodzą nowe postacie. Cała historia ledwo trzyma się kupy. Niektóre wydarzenia albo zachowania bohaterów pobocznych nie mają wiele sensu. Ciągle łapałam się na głośnym powtarzaniu „co?”, „jak?”, „po co?”, „ale dlaczego?”, „huh?” (spoilery aż się proszą o napisanie, ale muszę się mężnie od tego powstrzymać). Dodajcie do tego zero napięcia, brak jakichkolwiek emocji towarzyszących rozgrywce i słabe zakończenie, a otrzymacie przepis na typowego średniaka, który chociaż nie jest tragiczny, to nie pozostanie w waszej pamięci na dłużej. Zagrać, zaliczyć, zapomnieć.

Rozmowy, bugi, sterowanie
Louisiana Adventure to gra z widokiem trzecioosobowym (TPP). Sterować można samą myszką lub mychą w asyście klawiatury, co jest najwygodniejszym rozwiązaniem. Bohaterką poruszamy wtedy za pomocą strzałek, myszką zmieniając kąt kamery. Kółko od gryzonia odpowiada za przybliżanie lub oddalanie widoku. Nie ma opcji podświetlania hotpostów, więc musimy na własną rękę zwiedzać lokację. Gdy jesteśmy blisko czegoś ciekawego, pojawia się ikona akcji. Po wciśnięciu lewego przycisku myszy rozwija się menu, w którym wybieramy jaką czynność chcemy podjąć, na przykład rozmowę, użycie przedmiotu, kradzież i tak dalej. Klawisz “I” otwiera okno ekwipunku. Oprócz zgromadzonych przedmiotów, znajduje się w nim także nasz dziennik, w którym możemy przeczytać dość nieskładne notatki na temat czekających na nas zadań lub rzeczy, których się wcześniej dowiedzieliśmy. Sprawdzić możemy tam także punkty detektywa (coś w rodzaju achievementów) oraz nastawienie poszczególnych bohaterów względem Katie.
Gra w dużej mierze opiera się na konwersowaniu z NPC-ami. Możemy wybierać różne opcje dialogowe i od tego czy jesteśmy do rany przyłóż, czy też wdajemy się w pyskówki, zależy stosunek danej postaci do naszej protagonistki. Jeśli bohater nas lubi, chętniej podzieli się różnymi informacjami, lecz znowuż odpowiedni poziom nielubienia pozwoli nam go na przykład zastraszyć. W teorii dzięki temu można przejść Louisianę na wiele sposobów, raz grając po jasnej stronie mocy, a raz po ciemnej, lecz ciężko mi sobie wyobrazić dlaczego ktoś miałby to robić, skoro jest tyle ciekawszych gier dookoła. Tu od razu ciekawostka – aby rozpocząć nową grę należy Louisianę odinstalować, bo stosownej opcji w menu po prostu brakuje. Oto jak twórcy wierzą w długowieczność swojej produkcji!

Sama gra jest raczej prosta, a to głównie dlatego, że podczas rozgrywki nie mamy możliwości przełączania się pomiędzy lokacjami. Dopóki nie popchniemy fabuły do przodu, zostajemy w jednym miejscu. Lokacje nie są przesadnie duże, a do tego nie ma w nich wiele miejsc interakcji, więc grę da się spokojnie ukończyć w jeden dzień. Zagadki w zdecydowanej większości wymagają używania zgromadzonych przedmiotów w odpowiednich miejscach, choć znalazło się też kilka wyzwań bardziej logicznych, jak chociażby przełączanie rur czy ustawianie kolorowych pionków na planszy (dwa razy, gdzie różnorodność?). Wspomnieć tutaj muszę o bugu przy jednej z zagadek pod sam koniec przygody, który uniemożliwia dalszą rozgrywkę. Nie chcę spoilerować, więc zainteresowanych odsyłam do poradnika, gdzie wszystko zostało ładnie opisane. Bardziej denerwującym błędem było jednak kilkukrotne wywalenie mnie do pulpitu przy próbie zapisania stanu. To dopiero wredne.
Nie słyszę Cię, przeciętność wszystko zagłusza
Lousiana Adventure zaprezentowana została w pełnym 3D. Grafika jest całkiem znośna, chociaż lokacje są przeraźliwie puste, a modele postaci wyglądają raczej mało atrakcyjnie. Animacja też jest dość sztywna, widać to szczególnie podczas obracania naszej bohaterki. Kamera zaś ma brzydką tendencję do okazjonalnego świrowania, zwłaszcza w małych pomieszczeniach. Zdarzają się również zabawne glitche w rodzaju lewitujących postaci. Bohaterowie podczas rozmów nie otwierają ust - co to ma być, zjazd telepatów? W dodatku miałam szczerą nadzieję, że kobieta mówiąca podczas tutorialu jednak da sobie spokój i zamilknie na wieki. Jej maniera wypowiadania kwestii strasznie działała mi na nerwy. Generalnie dubbing ani na plus, ani na minus - jest przeciętny. Jedynie Katie wyróżnia się pozytywnie. Muzyka jest jak cała gra – średnia. Ciężko jest mi sobie przypomnieć teraz choćby i pół nuty, którą tam usłyszałam. Trochę coś tam jakoś jazzowało, ale co się dziwić, skoro to Nowy Orlean. Wprawdzie ten gatunek muzyki jeszcze w 1902 roku nie istniał, ale co tam. Panny w spodniach też nie.

Przyznam się bez bicia - spodziewałam się, że Louisiana będzie równie badziewna, co Dead Mountaneer's Hotel. Ku mojej nieskończonej uldze, tak jednak nie było. Nie znaczy to wcale, że jest to produkcja specjalnie udana, nic z tych rzeczy. Ciężko mi się jednak pastwić nad nią jakoś specjalnie. Jak na niskobudżetowy tytuł, nawet może być. W razie ciężkiego przypadku nieuleczalnej nudy zagrać można. W innym wypadku lepiej postawić na coś ciekawszego.
4,5 | PLUSY: Pograć można w to bez większego bólu + System nastawienia pozostałych postaci do bohaterki daje pewne możliwości |
MINUSY: Fabuła nie najwyższych lotów - Bugi! - Ogólna przeciętność |
autorka: Toddziak